W sobotę rozpoczął się Tour de France, który w tym roku obchodzi setną rocznicę. Na początku lipca mija też ponad dziesięć lat gdy po raz pierwszy udaliśmy się na słynny wyścig kolarski La Marmotte do Francji. Obie te okoliczności postanowiliśmy godnie uczcić. W takim samym składzie co jedenaście lat temu wraz z Grzegorzem, Krzysztofem i Pawłem wybraliśmy się na całodniowy wypad do Niemiec. Postanowiliśmy przejechać kolejny południowy odcinek ścieżki rowerowej wiodący od Gorlitz do kurortu Oybin.
Na miejsce startu dotarliśmy tym samym wysłużonym autem, które wiozło nas do Francji. Już sam dojazd sprawił nam wiele radości. W taki składzie nie spotkaliśmy się od wielu lat. Tak więc wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Tradycyjnie już zaczęliśmy od obwitego posiłku. Leżąc na rozłożonym kocyku koło kultowego busa wchłaniając olbrzymie ilości wszelkiego jadła nie mogliśmy się nagadać. W końcu udało nam się jakoś zebrać i wyruszyliśmy na trasę. Chociaż miejsce w którym mieliśmy się wbić na ścieżkę rowerową było zaledwie dwieście metrów od nas to zrobiliśmy około pięciu kilometrów aby je znaleźć. Szczęście i radość ze wspólnego pedałowania całkiem przysłoniły nasze zmysły. Jednak po paru zjazdach i podjazdach udało nam się trafić w odpowiednie miejsce. Od tego momentu już bez przeszkód udaliśmy się w odpowiednim kierunku i właściwą drogą. Po parunastu kilometrach ścieżką dojechaliśmy do jeziora Berzdorfer See. Ładnych parę kilometrów śmigaliśmy
pod wiatr z którego bardziej niż my cieszyli się ludzie pływający na deskach z żaglem. Jest to bardzo ładnie położone olbrzymie sztuczne jezioro . Po jakimś czasie odbiliśmy jednak w kierunku Nysy wzdłuż której jechaliśmy dalej na południe. Odcinek drogi do klasztoru St. Marienthal niczym szczególnym się nie wyróżnił. Jednak gdy minęliśmy jego zabudowania wjechaliśmy w inny świat. Po lewej stronie wartko płynęła Nysa, po prawej skały, potężne drzewa i wysokie wzniesienia. W większości szutrowa ścieżka wiła się malowniczo wzdłuż rzeki. Rowerem szosowym można po niej jeździć, jednak nie było to komfortowe doznanie o czym przekonał się Grzegorz, który wybrał się na takim właśnie rowerze. Co kawałek znajdują się ławeczki przy których postanowiono śmietniki. Jakie to proste aby wszędzie
utrzymać porządek. Myślę, że fajnie tam się jedzie podczas upału. Do dna wąwozu dociera niewiele promieni słonecznych więc panuje tam przyjemny chłód. Po drugiej stronie Nysy biegną tory kolejowe wijące się raz po stronie niemieckiej raz po polskiej. Ten fantastyczny odcinek trasy ciągnie się przez ładnych parę kilometrów aż do miejscowości Rosenthal. Od tego miejsca do Zittau nie było nic ciekawego, chociaż przyjemnie się spoglądało na okoliczne zabudowania i malowniczo położone kościółki. W tamtym regionie znajduje się bardzo dużo starych domów zbudowanych z drewna i gliny. Większość jest bardzo ładnie odnowiona. Dodaje to kolorytu tym małym miejscowościom. Przez Zittau udało się zgrabnie przebrnąć pomimo napotkanych trudności w postaci remontowanych dróg i mostów. Za miastem droga zaczęła się piąć stopniowo w górę. Początkowo łagodnie a czym bliżej kurortu Oybin coraz bardziej stromo. W Oybinie nad wyraz pusto, gdzie zawsze jest pełno turystów tym razem zastała nas tam cisza i spokój. Może ze względu na kiepską pogodę albo jeszcze nie ma tam pełnego letniego sezonu. Pstryknęliśmy parę fotek i udaliśmy się w kierunku Luckendorf. Aby się tam dostać trzeba było pokonać najtrudniejszy odcinek trasy
podczas dzisiejszego dnia. Na tym odcinku drogi podjazd ma 17%. Tą część trasy dedykowaliśmy Grzesiowi, który na rowerze siedział pierwszy raz od dwóch lat. Po pokonaniu ponad sześćdziesięciu kilometrów pokonanych praktycznie cały czas pod górę i pod wiatr nasz dzielny kolega dał radę temu wyzwaniu. Po pokonaniu tej góry oddaliśmy się błogiemu odpoczynkowi siedząc na ławeczce z której rozciągał się piękny widok na Czechy. Można by tak
siedzieć i siedzieć. Jednak trzeba było poderwać szanowne cztery litery i ruszać w drogę powrotną. Do Zittau dla urozmaicenia trasy postanowiliśmy udać się inną drogą. Był to słuszny wybór. Ruszyliśmy w dół szosą o pięknej nawierzchni na której bardzo często rozgrywane są w tamtym rejonie wyścigi motocyklowe. To był zjazd marzenie, dzika radość z pokonywania tego odcinaka udzieliła się nieświadomie wszystkim uczestnikom. Pędziliśmy w dół z prędkością ponad 60 km/godz. po cudownie wyprofilowanej drodze gdzie można było zapomnieć o hamulcach. Zabawa była przednia. Wystarczyło popatrzeć na nasze twarze z których to szczęście wręcz wypływało. Kilometry drogi powrotnej uciekały w szybkim tempie gdyż jechało się z górki i z wiatrem. Jak zwykle to bywa jadąc w przeciwnym kierunku tą samą trasą otoczenie wygląda zupełnie inaczej. Tak, więc o
nudzie nie ma co nawet mówić. W drodze powrotnej mieliśmy małą przygodę. Dwukrotnie Grzesiowi wykręcał się pedał. Jednak nie stanowiło to dla nas ani dla niego większego problemu. Nie takim defektom dawaliśmy radę. Jadąc w kierunku północnym zauważyłem, że w tą stronę ścieżka jest lepiej oznaczona. Jadąc w kierunku przeciwnym mieliśmy parę razy wątpliwości czy dobrze jedziemy. Szczególnie miało to miejsce w większych miejscowościach. Natomiast podczas powrotu nie mieliśmy żadnego problemu z trasą. Około godziny osiemnastej dotarliśmy do naszego wspaniałego busa. Oczywiście kocyk i jadło. Nie obeszło się bez arbuza. Czyli
tradycji stało się za dość. Słowa uznania należą się Grzesiowi, który pokonał dystans ponad stu kilometrów nie jeżdżąc na rowerze od dwóch lat czyli bez żadnego przygotowania. Grzesiu, wielki szacun. Dziękuję wszystkim uczestnikom tego wyjazdu za wspaniale spędzony czas. Jedynie czego nam brakowało to dodatkowych pięciu stopni Celsjusza w plusie. Niby świeciło słońce ale temperatura odczuwalna czasami bywała mało komfortowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz