La Marmotte 2003

Wstęp

No i stało się. W tym roku to ja gnębiłem wszystkich już od długich zimowych wieczorów odnośnie wyścigu. W końcu udało się. Dzięki wsparciu długiej listy ludzi dobrej woli wyjazd doszedł do skutku. Wyjechaliśmy drugiego lipca wieczorem po uroczystym pożegnaniu pod ratuszem naszego miasta. Po prawie dobowej podróży dotarliśmy do hotelu w Alpe d’Huez potwornie zmęczeni. Szybko załatwiliśmy sprawy z zakwaterowaniem i po krótkim wypoczynku udaliśmy się na lekki rozruch czyli 13 km w dół a później już tylko podjazd i podjazd i pod....... . Zmęczenie podróżą minęło natychmiast. Naprawdę w tym miejscu jest coś magicznego. Dla mnie to nic nowego ale Piotrek, który tą trasę znał tylko z opowieści po powrocie do pokoju tylko ciężko dyszał i dziwnie kręcił głową. Następnego dnia załatwiliśmy sprawy związane ze startem. Tym razem poszło o wiele lepiej, gdyż wcześniej porobiliśmy zgłoszenia za pomocą internetu dzięki czemu mieliśmy też niższe numery startowe ( mój to 3711). Resztę dnia spędziliśmy na wałęsaniu się po miasteczku wyścigowym by poczuć wspaniałą atmosferę tej wielkiej imprezy. Zapowiadał się rekord ilości uczestniczących i tak było. Wystartowało ponad siedem tysięcy ludzi z całego świata. Spotkałem cyklistów z Kanady, USA, Japonii a wszystkich łączyło jedno - miłość do roweru oraz do walki z ogromem przewyższeń w tym wyścigu ( 5000m). Jednak najwięcej było holendrów, gdyż podjazd pod Alpe d’Huez uważają za swoją górę.

Start


Pierwsze kroki po otwarciu oczu o godz. 4:30 zrobione zostały na balkon w celu sprawdzenia pogody. Jak zwykle na tej wysokości ponad 1800 m npm. chłodno lecz tym razem pogodnie. Zaczęła się przed wyścigowa panika czyli w co się ubrać, co zabrać itp.. Następnie śniadanie, które o tej porze nie bardzo chciało przejść przez gardło. Po szóstej wyszliśmy przed hotel, jakże było inaczej niż w ubiegłym roku - nie padało. Super. Podczas jazdy w dół na start pogubiliśmy się. Im niżej tym cieplej. Zjeżdżałem razem z Grześkiem. Razem też udało nam się stanąć na starcie co naprawdę było wielką sztuką. Staliśmy w trzecim sektorze czyli nieźle. Jak zwykle o 7:15 ruszyła rzeka kasków. Początkowo dawaliśmy z buta bo nie było miejsca aby wsiąść na rower. Później jak przystało na starych cwaniaków ruszyliśmy chodnikiem i boczkiem, boczkiem wyprzedziliśmy około tysiąca cyklistów ciągnących się jak smoła w kierunku linii startu. Polak potrafi. Po około 10 minutach mogliśmy ostro ruszyć. Wydawało nam się, że jesteśmy gdzieś w czubie. Na początku gdzie było prawie płasko wszyscy grzali ostro. Na liczniku z przodu czwórka często zmieniała się z piątką ale to nie trwało długo. Nasza radość z pobytu w czubie prysła na pierwszych serpentynach. W Allemont. Jest tam takie miejsce, gdzie widać bardzo długi odcinek wijącej się pod górę drogi. Cała była zapełniona kolorowym, ciężko dyszącym tłumem a czoło peletonu już znikło gdzieś za kolejnym zakrętem. Czyli wcale nie byliśmy tak blisko jak nam się zdawało. Trudno trzeba było grzać dalej. Tutaj też pożegnałem się z Grześkiem. Postanowiliśmy, że każdy będzie jechał swoim tempem. I tak się stało, po tradycyjnym "połamaniu kół" zacząłem wspinać się sam na Col de la Croix de Fer ( 2068 m npm.). Jechało się dość przyjemnie.
Pierwsza część podjazdu biegła poprzez lasy, nie wiało i było na tyle fajnie, że postanowiłem zdjąć kamizelkę z Windstoperu. Kiedy się przebierałem minął mnie Piotrek, który tylko machnął ręką i pojechał dalej. Nie wiedziałem gdzie jest reszta naszej paczki. Wiedząc doskonale, że to dopiero pierwszy trzydziestokilometrowy podjazd jechałem swoim tempem. Mogłem rozejrzeć się na towarzystwo w który jechałem. Byli to różni ludzie w bardzo różnym wieku. Pomimo różnych nacji narodowościowych sapanie brzmiało u wszystkich jednakowo. I to nas jednoczyło. Jednak najwięcej było ludzi po pięćdziesiątce. Gdzieś w okolicach wioski Le Ri vier D’Allemont minąłem Piotrka, życząc mu powodzenia pojechałem dalej. Tutaj drzewa ustąpiły miejsca pięknym alpejskim łąką na których niekiedy pasły się owce. Można było sobie wyobrazić, że to kibice stoją przy trasie i dzwonią dzwonkami. Fantastycznie tak było jechać wśród połaci zielonych traw nad którymi bielały ośnieżone ostre szczyty Pic Bayale 3465 m npm i Pic Blance 3330 m npm. Ciszę rozpraszał tylko bardzo przyjemny dla ucha szum setek opon i pracujących ciężko łańcuchów. Gdy trawersem mijałem zaporę wodną Barrage de Grand Maison wiedziałem, że do przełęczy już nie daleko. Już się cieszyłem ze zbliżającego się zjazdu. W tym roku pogoda dopisała. Potworne upały, które nawiedziły Francję dopiero się zaczynały. Gdy dotarłem na przełęcz ponownie ubrałem kamizelkę i naciągnąłem rękawki. Czekało mnie prawie 35 km szalonego zjazdu. W ubiegłym roku tu już prawie nie miałem hamulców. Teraz było inaczej. Pierwsza część prowadziła po dość kiepskiej, wąskiej drodze. Praktycznie cały czas trzeba było koncentrować się na jeździe.
Najdrobniejszy błąd mógłby skończyć się tragicznie. Niestety niektórym to się przytrafiło. Podobnie jak w ubiegłym roku interweniowały karetki i to prawie w tym samym miejscu. Nawet przez jakiś czas zatrzymano zjeżdżających ponieważ służby ratownicze nie mogły się dostać na miejsca wypadków. Faktycznie niektórzy strasznie szarżowali. Pomimo grożących niebezpieczeństw nie sposób było ni oderwać wzroku od drogi i porozglądać się co nieco. Widoki były wspaniałe. Po minięciu St.Sorlin D’arves można było trochę popedałować, rozprostować kości i oderwać ręce od kierownicy czytaj: hamulców. Następna partia trasy to "miodzio". Po krótkiej chwili wytchnienia znowu w dół i to jak ! Teraz jechało się drogą wyciętą w skale. Po lewej skały, po prawej za symbolicznymi barierkami paręset metrów pionowo w dół, gdzie wiła się rzeka Arvan. Z racji tej, że tu droga była dość szeroka a nawierzchnia niezła można było sobie poswawolić. Prędkości dochodziły czasami do 80 km/godz a perspektywa nie zmieszczenia się w zakręcie lub wpadnięcia na kogoś dawała takiego kopa, że aż chciało się wyć z zachwytu. Gdyby nie zakręty osiągnięcie setki nie stanowiłoby żadnego problemu. Adrenalina doprowadzała krew do wrzenia. To było super. Dopiero później, już wieczorem Krzysiek opowiedział o zaistniałym na jego oczach wypadku na tym zjeżdzie. Jadącemu przed nim cykliście na pełnej prędkości pękła guma w tylnym kole, zarzuciło go potwornie. Wyleciał w powietrze i podciął jadącego przed nim gościa. Oboje wylądowali na asfalcie przy pełnej prędkości. Wyglądało to makabrycznie. Na szczęście ja tego nie widziałem i zjeżdżało mi się beztrosko i doskonale. Niesamowite były przejazdy przez tunele ( nieoświetlone ). Wpadało się w nie z okrutną prędkością i przez chwilę się nic nie widziało. Wystarczyło aby ktoś tam się zatrzymał lub miał defekt to byłaby klęska ale nic takiego nie miało miejsca.
Zresztą wtedy się o tym nie myślało. I tak nie wiedząc kiedy dotarłem do najniżej położonego miejsca na trasie wyścigu do St. Jean de Maurienne ( ok. 500 m npm). Można było dojść do siebie. Droga prowadziła lekko pod górę. W miejscowości tej krzyżuje się wiele dróg więc jechaliśmy szerokim traktem podobnym do autostrady. W przeciwieństwie do naszego kraju był tam wyznaczony tor tylko dla rowerów. I tak się bujałem 10 km jadąc ciągle komuś na kole i skacząc z jednej grupki do drugiej. Można było coś zjeść i trochę odpocząć. W miejscowości St. Michel de Maurienne ( 712 m npm) rozpoczął się podjazd na słynną przełęcz Col du Telegraphe ( 1570 m npm). Może nie najwyższa ale upierdliwa. Tutaj zaczęło powoli dokuczać słońce i jakieś dziwne muszki. Jadąc znużony jednostajnym kręceniem usłyszałem dobrze znajomy głos. Bardzo się ucieszyłem, gdyż doszedł mnie Krzysiu, który zmarudził trochę z nowym aparatem cyfrowym. Całkiem zapomniał o wyścigu, pozwolił ponieść się tej atmosferze i pięknym widokom. Dzięki czemu mamy trochę wspaniałych zdjęć. Pod Telegraphe podjeżdżaliśmy razem, żartowaliśmy i bawiliśmy się doskonale. Przez pewien moment łzy mi leciały ze śmiechu choć jeszcze przed chwilą miałem dosyć tego podjazdu. Naprawdę zrobiło się wesoło w peletonie. Krzysiek wie dlaczego. I tak w doskonałym humorze znaleźliśmy się na przełęczy. Tutaj zjadłem żęl Maxima, Krzysiek stuknął fotkę i pomknąłem w dół. Zjazd był dość krótki, a że Krzysiek mnie dobrze rozbawił dokręcałem nieźle. Na 97 km w miejscowości Valloire gdzie było królestwo quadów ( takie pojazdy na czterech kołach) był zorganizowany potężny bufet. Kiedy zobaczyłem setki spragnionych i głodnych wijących się wśród rozdeptanych bananów postanowiłem ten bufet odpuścić. Może to był błąd, gdyż na końcówce pod Col du Galibier ( 2645 m n.p.m ) trochę mi brakowało sił. Początek tego podjazdu nie jest trudny wręcz nużący. Jedzie się pośród łąk. Najbardziej dołujący jest widok przed tobą, kiedy widzi się wiele kilometrów wijącej się w górę drogi. Pocieszające jednak było to, że nie jesteś tam sam.
Przede mną i za mną mozolnie posuwały się setki drobnych, przygarbionych sylwetek. Frajda zaczyna się dopiero na ostatnich 8 km. Przekracza się tam wysokość 2000 m i cały czas trzyma nachylenie 8 -10 %. Słońce już nieźle przygrzewało choć lekki wiaterek schładzał rozpalone ciało. Dzięki wspaniałej pogodzie widoczność była doskonała. Krajobrazy takie pozostają w umyśle do końca życia. W ubiegłym roku z powodu makabrycznej pogody nic nie było widać. Widoczność ograniczała się do kilkunastu metrów, jechało się w ciemno. Może to i lepiej. Teraz kiedy zadarło się głowę do góry tasiemka kolorowych postaci nie miała końca. Na końcówce jak zwykle stał fotograf i robił zdjęcia każdemu podjeżdżającemu. Trzeba tylko było zapamiętać godzinę na jego dużym zegarze. U mnie to było w granicach godz. 14. Fajna sprawa tym bardziej, że przełęcz pokryta była śniegiem. Cena takiej pamiątkowej fotografii w formie albumiku wynosi 12 Euro. Później należy się tylko odnaleźć wśród tysięcy fotek. Jeżeli się znało godzinę nie było z tym większego problemu. Tą końcówkę podjeżdżało mi się ciężko.
Chyba teraz wychodziła ta ponad dwudziestogodzinna jazda autem a może to, że nie skorzystałem z bufetu. Z resztą na tej wysokości oddycha się też inaczej. Gdzieś na tym podjeżdzie doszedł mnie jeszcze raz Krzysiek. Tym razem jechaliśmy ze sobą krótko. Przypomniał sobie, że jest to wyścig i pognał dalej. Na przełęczy tłok jak cholera. Wszyscy ubierali się w coś cieplejszego, gdyż czekało nas 45 km zjazdu. Tam gdzie w ubiegłym roku sprowadzałem rower z powodu braku hamulców teraz gnałem jak szalony. Sprzęt działał jak należy. Jest tam taki moment gdzie z za zakrętu wyłania się lodowiec spływający ze szczytu La Meije (3983 m npm). Jechałem tam już wielokrotnie, ale za każdym razem byłem tym widokiem zauroczony. Naprawdę człowiek czuje się malutki wobec ogromu tych gór. Mimo woli zawsze tam dusiłem hamulce aby ten widok podziwiać jak najdłużej. Do przełęczy Col du Lautaret ( 2068 m) zjazd jest potwornie szybki i nie pozwala na chwilę wytchnienia. Później w okolicach La Grave można już trochę odpocząć. Tutaj bolały już ręce i nieźle dawały o sobie znać mięśnie karku. Mimo to można było się dobrze rozbujać. Czasami nawet do 90 km /godz. Po drodze mija się parę tuneli tym razem oświetlonych.
Na tym odcinku zdarzył się tragiczny wypadek o czym dowiedziałem się dopiero po dotarciu na metę Grześka. Trzech kolarzy miało czołowe zderzenie z samochodem osobowym. Oczywiście wina była po stronie kierowcy auta. Wyprzedzał na trzeciego. Wyścig został przerwany na wysokości Col du Lautaret na ponad godzinę. Następnie uczestnikom pozabierano chipy i kazano jechać dalej. Wszystkich sklasyfikowano z jednym czasem. Z jakim - do dziś nie wiadomo. Prokurator zamknął drogę i amen w pacieżu. Najprawdopodobniej były ofiary śmiertelne. To wszystko się działo kiedy byłem już całe szczęście na mecie. Bez żadnych przygód dotarłem do Bourg D’Oisans gdzie odbył się start. Przed podjazdem zdejmując kamizelkę pogadałem z jedną panią, która stała na trasie kibicując cyklistom. Nie mogła się nadziwić, że chciało mi się przyjeżdżać z Polski na jeden wyścig. Nalała mi wody do bidonu, poklepała po plecach i pokiwała z szacunkiem głową. I tak oto zostało mi ostatnie 14 km podjazdu i wyścigu. O tej porze żar z nieba dawał nieźle popalić. Oczy szybko zaczęły szczypać od potu. Całe szczęście, że na tym kultowym podjeździe było mnóstwo kibiców znających się na kolarstwie. Fachowo polewali wodą której tu nie brakowało. Organizatorzy przewidzieli upał. Naprawdę jest miło jechać kiedy tylu kibiców mobilizuje cię do dalszej jazdy. Czasami naprawę jechało mi się ciężko. Tylko myśl, że tam na górze jest koniec wyścigu pozwalała mi kręcić dalej.
Gdzieś w połowie zaczęły mi dokuczać skurcze. Chociaż nie miałem nigdy z nimi problemu. W tym nie byłem osamotniony. Na poboczu im wyżej tym więcej uczestników stało lub dawało z buta z potwornym grymasem bólu na twarzy. Czyli te moje skurcze nie były aż takie duże skoro dawałem radę rozmasować nogi w czasie jazdy. Nie mogłem tylko stanąć w korby. Kiedy pokonałem najbardziej stromy 14 % odcinek poczułem się jak w niebie. Słynne 21 zakrętów było za mną. Nagle przybyło mi sił. Zapomniałem o tych wielu spędzonych w siodełku godzinach. Pomyślałem, że praktycznie z niego nie schodziłem. Zatrzymywałem się tylko po to aby się rozebrać lub ubrać. Nie korzystałem z bufetów.
Kiedy dojechałem do zabudowań Alpe D’Huez wrzuciłem z przodu płytę i pognałem na finisz tak jak bym jechał w Tour de France. Po drodze połknąłem jeszcze wielu jadących przede mną, którzy mijali mnie na podjeździe. Szczęśliwy minąłem linię mety. Po wymienieniu paru zdań z sympatycznym sędzią ruszyłem do hotelu gdzie czekali na mnie Paweł i Krzysiek, którzy przyjechali przede mną. Po szybkiej kąpieli poszliśmy na metę coś zjeść i czekaliśmy na powrót reszty grupy. Piotrek po powrocie nie mógł się nadziwić jak udało nam się skończyć wyścig w ubiegłym roku kiedy to panowały tak ekstremalne warunki. Wtedy to dla nas był pierwszy raz. Pomimo naszego doświadczenia wszyscy stwierdziliśmy, że jechało się nam ciężko. Coś w tym musi być. A może właśnie to tak ma być. W końcu prawie pół dystansu jedzie się pod górę. Jednak o zmęczeniu zapomina się bardzo szybko. Co najwyżej coś tam poboli ale kolarstwo musi boleć. Najważniejsze jest to co zostaje w głowie. Tych chwil spędzonych na trasie nie zapomni się nigdy. Z resztą w ubiegłym roku mówiliśmy, że już nigdy tego wyścigu a teraz dokładnie po 12 miesiącach, wieczorem siedzieliśmy przy lampce wina wspominając co działo się na trasie. W tym roku wystartowało ponad siedem tysięcy uczestników. Ukończyło 4516 osób.
Największym szacunkiem jednak darzę sprawnych inaczej, którzy brali udział w tym wyścigu. Na trasie spotykałem osoby z protezami jednej kończyny dolnej. Szczególny podziw wzbudził człowiek, który miał dwie dolne protezy. Kochani czapki z głów przed tymi ludźmi. Niekiedy w pełni sprawny człowiek nie może zmobilizować się aby wsiąść na rower i pojechać na działkę. Nie mówiąc już o starcie w tak szalenie trudnej imprezie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz