![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhVPDNmiBS6-J2-Sil01jERi8-kdB_IG7_BAo5MDEwWEQUzZmzUnTlY7an4LUvROxM-GXTYK-ZpOFmUHvFp2fHTdnywTJw21TnyomsOj6bfdViK6FvAbJSuxzBCavSwDJ4YsXwBWbXdLQ9v/s1600/20140928_095337.jpg)
Po krótkiej i treściwej odprawie jaką zaserwował nam przewodnik stada ruszyliśmy w kierunku granicy państwa. Poranne, rześkie powietrze sprzyjało do energicznej jazdy. Po przejechaniu przez most graniczny we Frankfurcie nad Odrą przywitała nas fajna górka. Pokonując ją fajnie się rozgrzaliśmy. Gdy skończyły się zabudowania wjechaliśmy do parku, gdzie mimo wczesnej pory spotkaliśmy sporo ludzi lubiących poruszać się na świeżym powietrzu. Tu też pozbyliśmy się grubszej warstwy wierzchniej odzieży, gdyż słońce zaczynało wykonywać kawał dobrej roboty i zrobiło się ciepło. Był to fajny prawie dziesięciokilometrowy odcinek trasy. Las się skończył przed trakcją kolejową którą później wracaliśmy do domu dzięki punktualnej i doskonałej niemieckiej kolei.
Jednak w tej chwili było to tylko przejście piesze. Jeszcze parę razy tory te znajdowały się na naszej trasie, jednak później pokonywaliśmy je zawsze na rowerach. Za miejscowością Pillgram jechaliśmy piękną, idealnie równą drogą asfaltową. Po krótkim czasie dojechaliśmy do Jacobsdorf, tam za torami odbiliśmy w prawo na polną drogę. Było to ponad pięć kilometrów walki z ciężkim podłożem. W Briesen ( Mark ) z ulgą wjechaliśmy ponownie na drogę asfaltową. Tam w końcu można było sięgnąć po bidon i wyprostować plecy. Chwila jazdy po tak równej drodze pozwoliła szybko zapomnieć o doznanych przed chwilą mękach. Przejechaliśmy przez Kersdorf w sielankowm nastroju. Po minięciu tej miejscowości zjechaliśmy z drogi wprost wpadając w przepiękne tereny leśne. Był to jeden z ładniejszych odcinków dzsiejszej trasy. Osiem kilometrów ubitej leśnej drogi. Cisza, spokój - to co lubimy najbardziej. Nawet mało co rozmawialiśmy ze sobą. Dookoła tylko niebo, zieleń i my.
Każdy z osobna na swój sposób celebrował tę ciszę i piękno otaczającej nas przyrody. Tak naładowani pozytywną energią przemknęliśmy przez Berkenbruck niczym czerwony pociąg lokalnej kolei. Nawet nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się w Furstenwalde/Spree. Tam po raz pierwszy tego dnia wjechaliśmy na oznaczoną ścieżkę rowerową prowadzącą do Berlina. W tym momencie skończyła się "dzicz", wszystko uporządkowane, przycięte, zagrabione, ogrodzone. W sumie to bardzo fajny i duży teren rekreacyjny. Brzegi Szprewy z jednej i drugiej strony obłożone marinami jak parkingi przed marketem. No, niestety takie są uroki cywilizacji. Jechaliśmy bardzo powoli aby nacieszyć oko tymi widokami. Po ujechaniu paru kilometrów znaleźliśmy fajną miejscówkę, gdzie zrobiliśmy dłuższy zasłużony postój.
Był czas aby trochę poleżeć i wygrzać się na słońcu oraz aby zaparzyć kawę. Tam też zrzuciliśmy ostatnie ciepłe ciuchy. Koniec września a temperatura zrobiła się iście letnia. Można by tak leżeć i leżeć, ale to nie było celem naszej wyprawy. Pozbieraliśmy nasze graty i wzdłuż Szprewy dotarliśmy do Furstenwalde West. Tam wjechaliśmy na ścieżkę rowerową przyklejoną do drogi L38 na której biliśmy nasze rekordy prędkości w jeździe z sakwami u boku. Następnie skręciliśmy w prawo w kierunku przejazdu kolejowego. Przed miejscowością Grunheide skręciliśmy w lewo na ostatni leśny odcinek, który poprowadził nas do Erkner. Od tego momentu praktycznie nie mieliśmy już bezpośredniego kontaktu z przyrodą. Przed nami jawiły się wytwory architektów, kalejdoskop stylów budownictwa, przekrój mody budowlanej jaka panowała w ubiegłych stuleciach. Prawie niezauważenie minęliśmy Groser Muggelsee. Gdyby nie białe żagle jachtów byśmy nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Od tego momentu nie będę wymieniał nazwy miejscowości czy nazwy dzielnic, gdyż zabudowania ciągną się bez końca.
Nawet dokładnie nie wiem w którym momencie wjechaliśmy do Berlina. Śmigaliśmy oznaczonymi ścieżkami rowerowymi. Nie było żadnego problemu z jazdą po ruchliwych ulicach. Tam rowerzysta jest pełnoprawnym uczestnikiem ruchu. Początkowo czułem się trochę niepewnie pomny jazdy po Zielonej Górze. Jednak z upływem czasu poczułem się jakbym tam mieszkał od lat. Bardzo szybko wtopiliśmy się w strumień innych wielbicieli jednośladów. Rozglądając się dookoła jechało się wyśmienicie. Dopiero, kiedy gdzieś tam w oddali wyłoniła się słynna berlińska wieża telewizyjna dotarło do mnie gdzie jestem. Celem naszym był Pariser Platz. Im bliżej byliśmy historycznej bramy, tym bardziej zmniejszał się ruch samochodowy a przybywło ludzi na rowerach i pieszych. Gdy zobaczyliśmy pierwsze barierki domyśliliśmy się że odbywa się tu jakaś ważna impreza sportowa. Tak rzeczywiście było. Dojechaliśmy do celu w trakcie trwania BMW Berlin Maraton. Zadyma i jeszcze raz zadyma. Trudno było się przemieszczać z rowerami. Startowało ponad 42 195 osób a gdyby doliczyć osoby towarzyszące i kibiców oblegających trasę maratonu to zebrał się niezły tłum.
Fajnie było usłyszeć, że podczas tej imprezy padł rekord świata. Ustanowił go Kenijczyk Dennis Kimetto z czasem 2:02:23. NIESAMOWITE. Byliśmy częścią tworzącej się historii. Przeciskając się w tym tłumie udało nam się pstryknąć parę fotek pod Bramą Brandenburską. Z wielkim trudem przecisnęliśmy się w kierunku Bundestagu. Tam już było dużo spokojniej, więc trochę się mogliśmy odprężyć. Z jednej strony fajnie, że trafiliśmy na taką imprezę rangi światowej, zaś z drugiej ciut żałowaliśmy, że nie mogliśmy się pokręcić po historycznych częściach Berlina. Wszystko było ogrodzone i dość solidnie pilnowane przez policję. Przed nami objawiały się chyba wszystkie nacje świata. Istna Wieża Babel. W końcu doszliśmy do wniosku, że będąc w Berlinie trzeba się napić piwa. Uczyniliśy to w barze położonym pod przepięknym, olbrzymim kasztanem położonym nad samym brzegiem Szprewy.
Czas upływał nieubłaganie, więc powoli udaliśmy się kierunku dworca kolejowego skąd mieliśmy wrócić pociągiem do domu. W momencie kiedy czekaliśmy na pociąg otrzymaliśmy najpiękniejszą wiadomość tego dnia: MICHAŁ KWIATKOWSKI ZOSTAŁ MISTRZEM ŚWIATA w kolarstwie ze startu wspólnego. Coś wspaniałego. O takim uwieńczeniu naszej wyprawy nie mogliśmy nawet sobie pomarzyć. To było fantastyczne zakończenie naszej dwudniowej eskapady. Z tej okazji wypiliśmy dobrą kawę i skonsumowaliśmy fajne ciacho. Po dotarciu na odpowiedni peron pozostało nam już tylko czekanie na pociąg do Frankfurtu nad Odrą. Spełnieni, szczęśliwi, z odrobiną zadumy oraz z głowami pełnymi wrażeń oczekiwaliśmy na jego przyjazd. Jazda niemiecką koleją to czysta przyjemność. Później już tylko przesiadka we Frankfurcie, wysiadka w Przylepie i na rowerek i do domu. O przyjemności z jazdy koleją niemiecką nie będę się rozpisywał a to tylko dlatego, że nie chciałbym drażnić korzystających z usług PKP.
Poniżej przebieg naszej trasy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz