Przez ostatnie parę lat w późno jesienne i zimowe niedziele nie jeździłem na rowerze. Przyczyną były długie upierdliwe zimy jak i brak roweru którym mógłbym zagłębić się w teren leśny. Jakoś też nie mogłem się zmobilizować, aby wsiąść na rower przy niskich temperaturach. Bardzo dużo chodziłem z kijkami Nordicwalking. W efekcie czego unormowała mi się niska waga. Jednak w trakcie ostatniego sezonu jesienno-zimowego postanowiłem to zmienić. Przyczyniła się do tego aura. Zima była bardzo łagodna.
Odgrzebałem w piwnicy rower zakupiony pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wyczyściłem pordzewiałą kierownicę, kapnąłem trochę oliwki na łańcuch, napompowałem koła i ruszyłem na pierwszą jazdę w pewną grudniową niedzielę. To był przełom. Znowu zaczęła mnie bawić jazda w terenie. Oczywiście były to wyjazdy rekreacyjne jak to zawsze u mnie o tej porze roku. Poruszałem się tylko w terenie, gdyż moja maszyna nie nadawała się do jazdy po drogach publicznych ze względu bezpieczeństwa. Rower nie posiadał sprawnych hamulców. Były, ale prawie nie działały. Solidny stalowy "hydrauliczny" amortyzator dodawał tylko ładnych parę kilogramów do i tak ważącego około dwudziestu kilogramów roweru. Przerzutki działały kiedy chciały a nie kiedy ja chciałem. Jedynie co się w miarę kręciło to były koła. Też do czasu. Pewnej niedzieli tuż po wyjeździe z domu ( mieszkam 50 m od lasu ) złapałem gumę w przednim kole. Z racji tej, że ubierałem się dłużej niż trawała moja jazda postanowiłem ją kontynuować na przebitej dętce. Na początku jechałem na flaku, później spadła opona to ją wyrzuciłem. Dalej jechałem na feldze. Może to i głupie, ale jazda była niesamowita, bo śmigałem ponad dwie godziny. Po powrocie do domu oczywiście koło było do wyrzucenia. I tak miało najlepsze lata już za sobą. Założyłem koła z felgami pod hamulce tarczowe co zredukowało moje szanse na hamowanie prawie do zera. Niestety pod koniec lutego przestał działać i napęd. Jadnak dzięki łaskawej aurze już w marcu można było przesiąść się na szosówkę i zasmakować innej jazdy.Podczas tych zimowych niedziel śmigając po lesie na swoim zrujnowanym sprzęcie doszedłem do ciekawego wniosku. Jeżeli naprawdę kocha się jazdę na rowerze to nieważne jest na czym się jeździ. Może to być sprzęt za naście tysięcy złotych jak i byle co, aby można było na to wsiąść i popedałować przed siebie. Czerpać garściami radość jaką daje ruch na świerzym powietrzu. Nie ścigać się, nie gonić za wynikiem, zapakować do uszu ulubionę muzę i śmigać po leśnych bezdrożach. To chyba jest esencja odczuwania wolności ludzi chorych na cyklozę.
Jazda na takim sprzęcie mimo wielu trudności i wad ma też zalety np:
- nie trzeba myć roweru po każdej zimowej jeździe,
- jak się coś zepsuje to trudno, nie ma żalu, bo i tak nie działało,
- kształtuje się charakter i nie załamuje człowieka jakaś tam usterka,
- jak się później przesiądzie na sprawny sprzęt to dopiero jest frajda z jazdy,
- i wiadomo: im trudniej tym lepiej
Oczywiście są to tylko i wyłącznie moje przemyślenia, które zrodziły się podaczas znienawidzonej przeze mnie zimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz