27 maja 2005

Inna Galaktyka - Jested

Dzięki mojej wspaniałej żonie i synowi, którzy dzielnie zastąpili mnie w pracy mogłem 27 maja ruszyć się na dłuższą rowerową eskapadę. Postanowiłem wystartować w Zielonej Górze a metę sobie zaplanowałem w Czechach na górze Jested (1012 m n.p.m) koło Liberca. Ze względu na zapowiadane wysokie temperatury wyjechałem o godz. 6 rano. Temperatura powietrza 16,4 st. sprawiła, iż do Jagodzina jechało się całkiem przyjemnie.
Tam jak zwykle popas, gdzie sympatyczna pani w małym sklepiku ma zawsze pyszne ciasto. Nad trasą do granicy państwa nie będę się rozpisywał, gdyż jest nudna, płaska a dziurawe drogi nie nastrajają do opisu. Dopiero koło Lubania pojawiają się lekkie hopki, dzięki którym trochę ożyłem. Zawsze do Liberca Jechałem przez Zawidów, lecz tym razem dałem się namówić przyjacielowi i pojechałem przez przejście graniczne w Miłoszowie. Nie żałowałem tego, ponieważ do granicy jest tylko 128 km i szybciej jest się w Czechach, gdzie jakość dróg jest zdecydowanie lepsza i jeździ się bezpiecznej. Muszę dodać, że przez to przejście graniczne można się przedostać tylko pieszo lub na rowerze. Tylko dwie barierki dzielą rowerzystę od raju. Od razu wjeżdża się na ścieżkę rowerową, później na drogę, gdzie nie spotkałem ani jednego auta. Z dobrą mapą można spokojnymi drogami dojechać do Liberca. Obowiązkowo trzeba mieć kask! Od około godziny dziesiątej już zaczął lać się żar z nieba. Po długiej i zimnej wiośnie organizm mój kiepsko znosił ten upał. Chcąc jak najszybciej znaleźć się w górach, które były już w zasięgu ręki całkiem zapomniałem o zatankowaniu bidona. Za miejscowością Raspenava zacząłem wspinać się na przełęcz Oldrichowską. Coś wspaniałego. Z pełnego słońca wpada się w mrok gęstego liściastego boru. Powierzchnia drogi równiutka jak stół, cień ( przy wjeździe stoją znaki drogowe informujące o konieczności włączenia świateł w aucie) i wreszcie pod górę. Podjazd ten ma parę kilometrów długości. Jadąc w półmroku i w zupełnej ciszy zapomina się o całym świecie. 
Jednak rzeczywistość szybko się objawiła - pragnieniem. A bidon pusty. Nagle, dobiegł mnie szum spadającej wody, było to jakieś źródełko z orzeźwiającą, zimną wodą. Dawno tak dobrze się nie czułem , jak w momencie nakładania mokrej bandanki pod kask. Bidon pełny i dalej w drogę. Za chwilę się okazało, że jestem na szczycie przełęczy. Teraz już tylko w dół, do Liberca. Tam spotkałem się z Pawłem, którego niestety zmorzyła choroba i z naszego wspólnego podjazdu rowerami na Jested nic nie wyszło. Przy zimnej coli doszliśmy do wniosku, że pojadę sam a on pomoże mi przebrnąć przez miasto. Słońce parzyło bezlitośnie, gdy pomykałem za samochodem Pawła przez Liberec. Jednak była to wątpliwa przyjemność śmigać w upale przez załadowane autami miasto a do podjazdu na górę było ładnych parę kilometrów. Po pary pomyłkach udało się wreszcie znaleźć na drodze prowadzącej na szczyt majestatycznie położonej nad miastem góry. Utrapieniem były tory tramwajowe, z którymi mam niemiłe doświadczenia z poprzednich wizyt w Libercu. Jednak innej drogi nie ma i trzeba było się z tym pogodzić. I tak zaczęła się mozolna wspinaczka. Różnica poziomów wynosi tam ok. 670 m. Podjazd chociaż nie długi ( ok. 12 km) dawał się nieźle we znaki. Trochę już miałem w nogach a do tego ta temperatura. Jechałem w momencie największego żaru. 
 Pomimo, że po obu stronach drogi był las to na drodze zero cienia. Ostatnie trzy kilometry są sztywne, zero wypłaszczenia gdzieś tak w okolicy 9 %. Było ciężko. Raz musiałem się zatrzymać aby ochłodzić się w przydrożnym potoczku. No i wreszcie szczyt - plan wykonany. Chwila relaksu, piwo a kiedy odzyskałem wzrok mogłem podziwiać piękną panoramę Liberca wciśniętego w Góry Izerskie. Od domu dzieliły mnie 177,37 km i 7:33:25 jazdy. 


"Inna galaktyka"

Po cudownie przespanej nocy na kwaterze w Biedrichovie czułem się wyśmienicie. Po porannym spacerze i śniadanku Paweł zabrał mnie na wycieczkę po przepięknych terenach Gór Izerskich. Czuł się na tyle dobrze, że pojechaliśmy zaliczyć podjazd o którym wielokrotnie rozprawialiśmy od czasu ostatniego pobytu w tym pięknym rejonie. Jakoś zawsze tak wychodziło, że nie mieliśmy na to czasu. Teraz udało się go zaliczyć. Może nie jest najtrudniejszy, ale na tyle ciekawy, że wystarczająco daje w kość. Są momenty w granicach 15 % i nie ma gdzie złapać oddechu. Następnie pokręciliśmy się po trasach a jest ich tam dziesiątki kilometrów. Całe szczęście, że są bardzo dobrze oznaczone, gdyż to istny labirynt i byłby problem z drogą powrotną. Pomimo wczesnej pory na szlakach było już mnóstwo ludzi, różnej płci, różnego wieku i na wszelakim sprzęcie. Siedząc w cieniu świerków, słuchając śpiewu ptaków i patrzyłem na przemykających ludzi na rowerach, patrząc na ich uśmiechnięte twarze poczułem się jak w innej galaktyce, gdzie nie ma samochodów, problemów życia codziennego. Jestem tylko ja, rower, góry, spokój, czyste powietrze - wolność! W życiu piękne są tylko chwile. Rejon Bedrivchowa to istny raj dla cyklistów. 
Całymi dniami można tam się włóczyć po dróżkach asfaltowych i szutrach. Jakość ich jest na tyle dobra, że spokojnie mogłem się tam poruszać na szosówce, chociaż to nie jest wymarzony rower do jazdy tym rejonie. Nie ma płaskich odcinków, albo dół, albo góra. Jest sporo akwenów wodnych wciśniętych w krajobraz gór. Czesi są o lata świetlne przed nami, potrafią od dawna dobrze żyć z turystyki. Wystarczy mieć korony ze sobą a z głodu się nie zginie, chociaż już nie jest tak tanio jak kiedyś. Ale "to se nie vrati". Praktycznie wszędzie trafi się na gospodę lub schronisko. I tak bez wyraźnego celu cały dzień włóczyliśmy się po prześlicznych zakątkach co chwila chłodząc się w strumieniach. 
Pięknie jest tak nie śpieszyć się, deptać sobie 10 km/h i podziwiać widoki i to niecałe 200 km od domu. Szkoda tylko, że tak krótko. Koniecznie trzeba to powtórzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz