Tak też się stało dzisiaj. O dziewiątej rano ruszyłem wraz z przyjaciółmi w znane i nie znane. Przypadkiem, a może i planowo udaliśmy się nad Odrę. Po drodze postanowiliśmy dotrzeć najdalej jak się da w dół rzeki w stronę Krosna Odrzańskiego wzdłuż południowego brzegu. Już kiedyś tam się zapuszczaliśmy ale tym razem mieliśmy większe zakusy. Część trasy pokonaliśmy lasami, część wałem nadodrzańskim. Jechało się wyśmienicie. Zupełny brak słońca wcale nam nie przeszkadzał. Temperatura jak na listopad doskonała. W pewnym momencie wał się skończył i zjechaliśmy na tzw. tereny zalewowe. Trochę błota na szlaku wspaniale dodawało smaczku do i tak już przyjemnej jazdy. Tereny zalewowe pod Krosnem są olbrzymie. Niesamowite przestrzenie i połacie traw wręcz czynią człowieka malutkim stworzeniem. Mile gawędząc jechaliśmy drogą wijącą się jak niesamowitej długości wąż. W pewnym momencie
wjechaliśmy w wysokie sitowie. Z podłoża po którym się poruszaliśmy można było wywnioskować, że niedawno teren ten był pod wodą. Nawet GPS wskazywał, że jesteśmy w nurcie rzeki. Za kolejnym zakrętem droga się skończyła. Wyjechaliśmy prosto nad brzeg Odry. Tam szybko zorganizowaliśmy bufet. Przyjemnie było posiedzieć nad rzeką w bujnych zaroślach i nie odganiać się od komarów. Coś pięknego. Latem w takich okolicznościach można było wytrzymać dosłownie parę sekund. Chmary małych i upierdliwych stworków chciały nas skonsumować żywcem. Teraz ich nie było i to było piękne. Można było tak siedzieć i siedzieć, ale niechybnie nadszedł czas powrotu. Klucząc po leśnych duktach, omijając piaszczyste tereny dotarliśmy do Zielonej Góry. Nawet nie przypuszczałem, że ta niedzielna wycieczka zajmie nam prawie sześć godzin. Fajnie. Oby tak dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz