20 sierpnia 2012

Przygoda z oponą w tle

Będąc ostatnim razem w Czechach zaciekawiła mnie duża liczba kolarzy szosowych w okolicach Vitkowic. Korzystając z bardzo dobrych prognoz pogodowych postanowiłem namówić Pawła na mały rekonesans po tamtych rejonach. Nie musiałem go długo namawiać. I tak oto w niedzielę o godzinie 10:01 usadowiliśmy nasze "cztery litery" na siodełkach rowerowych. Start nastąpił w okolicach Sobieszowa.

Przy idaelnej pogodzie zaczęliśmy wspinać się w kierunku przejścia granicznego w Jakuszycach. Już przed tą wyprawą postanowiliśmy, że będzie to spokojna jazda w stylu "Grand Turismo". Tak więc bez zbytniego pośpiechu dotarliśmy do granic naszego kraju. Od granicy do Dolni Rokytnice cały czas zjazd. Dokręcaliśmy tylko do Harrachova aby jak najszybciej wjechać w zacieniony kawałek trasy. Kiedy odbiliśmy w lewo na Rokytnice pomimo drogi wiodącej w dół jechaliśmy bardzo spokojnie. Przyjemy chłód płynący od strumienia wijącego się w głębokim kanionie bardzo nas rozlieniwiał. Nawet prowadzone od lat roboty drogowe na tym odcinku trasy nie dały rady nas wkurzyć. Niestety co dobre to szybko się kończy. Przy stacji benzynowej skręciliśmy w lewo na Rokytno. Przed nami dziewięć kilometrów w górę przez całe Rokytnice, które pokonywaliśmy w palącym już nieźle słońcu. Podjazd przez tą miejscowość nie jest ciężki. Dopiero w okolicach Rokytna robi się ciekawie. Do pokonania są odcinki dochodzące do 13% nachylenia. Po dotarciu na szczyt można złapać oddech, gdyż jedzie się zacienioną drogą w lesie. Podczas zjazdu do Vitkowic zatrzymaliśmy się na mały popas przy hotelu Rezek aby uzupełnić płyny w organiźmie. W końcu nikt nas nie gonił.Po krótkim byczeniu się śmignęliśmy dalej w dół piękną, idealanie równą drogą. Minęliśmy Vitkowice i dojechaliśmy do skrzyżowania drogi nr 286. Tam skręciliśmy w lewo i od wysokości 637m npm zaczęliśmy odkrywać nowe dla nas tereny pięknych Karkonoszy. Intuicyjnie coś mnie tam pchało od dłuższego czasu. W głębi duszy byłem wręcz przekonany, że to będzie fajna góra do podjazdu szosówką, która położona jest niedaleko granicy. Po skręcie w lewo droga zaczyna się łagodnie wspinać. Jadąc wzdłuż leniwie płynącego strumienia Paweł zaczął wątpić, że na tak krótkim dystansie możemy wspiąć się na wysokość ponad 1400m npm. Ja jednak w głowie miałem to co widziałem na mapie przygotowując się do tej eskapady. Myślałem sobie, że jeżeli teraz jest tak łagodnie to później musi być stromo. Minęliśmy Skalne Hute. Dalej nic, chociaż teraz już coś czuć po nogą.
Przejeżdżamy koło Boudy Na Waldheinu, gdzie znajduje się duży parking. W końcu nastąpiło to co miało nastąpić. Na naszych licznikach pokazało się 10%. I praktycznie bardzo rzadko już wartość ta była niższa. W Horni Miseckach skręciliśmy ostro w lewo. Nastąpiło to czego się spodziewałem. W miarę pokonywania kolejnego zakrętu wartość wysokości bardzo szybko rosła. Jadąc swoim spokojnym rytmem, praktycznie przy idealnej temperaturze podziwiałem coraz to piękniejsze widoki. Im wyżej, co raz to niższa roślinność odkrywała piękną panoramę Karkonoszy. Niestety, z tego błogiego nastroju wybudził mnie huk pękającej dętki. Drgania kierownicy szybko mnie przekonały, że ta eksplozja to u mnie w przednim kole. Zatrzymałem się i popatrzyłem na licznik. Wysokość 1323 m - to niecały kilometr do szczytu.Cholera, nie poddam się!!! Nikt i nic nie zepsuje mi dzisiaj zabawy. O dziwo, nawet się nie zdenerwowałem. Wydobyłem zapasową dętkę i zabrałem się do wymiany. Ku mojemu przerażeniu zauważyłem spore rozprucie na oponie. No to klops! W kwietniu założyłem nową oponę Schwalbe. Tak blisko szczytu. Przecież na górę to tylko kilkanaście minut jazdy. Zastanawiało mnie co się stało. Równa droga, prędkość ok. 11 km/h, żadnych przeszkód. Chyba to wada opony. Straciłem zaufanie do tej marki. Chyba wrócę do Continentala. Trudno, trzeba było coś zaradzić.
Od starej dętki wyszarpałem duży kawałek, złożyłem go na pół i zapakowałem w pęknięte miejsce. Lekko nadymałem powietrza. Na tyle, aby w uszkodzonym miejscu nie pojawił się balon. I na tyle, aby nie uszkodzić obręczy. Może ta pogoda, może piękne otoczenie, może spokojna atmosfera panująca tego dnia ani przez moment nie pozwoliły mi uwierzyć, że coś może zepsuć taki fajny dzień. Nie dopuszczałem nawt takiej myśli.Założyłem koło, popuściłem hamulec i nieśmiało wsiadłem na rower. Przekręciłem parę razy pedałami, dało radę się jechać. Z duszą na ramieniu dojechałem na szczyt. Zobaczyłem tam uśmiechniętego Pawła. Już miał po mnie jechać w dół. Jako, że znajdowaliśmy się jeszcze w nie najwyższym miejscu wsiadłem na rower i dojechałem do punktu widokowego, gdzie był umieszczony drogowskaz z napisem: Nad Kotelni Jamou 1402m.I o to chodziło. Cel zdobyty. Po chwili wróciłem do Pawła. Posiedzieliśmy trochę, poodychaliśmy górskim powietrzem, oczyściliśmy umysły. Przed nami rozpościerał sie piękny widok na Czechy. Oj, było fajnie, aż nie chciało się wracać. Ale w końcu trzeba było. Z pękniętą oponą powoli toczyłem się w dół. Szło to bardzo mozolnie. W końcu Paweł wymyślił coś szalonego. On jeździ na szytkach.
Oczywiście na takie wycieczki bierze zapas. Postanowiliśmy założyć szytkę na moją obręcz, która do szytek jest nie przystosowana. Tak też zrobiliśmy. Pompując ją niefortunnie złamałem maszynkę. Paweł miał tam założoną przedłużkę, bo ma koła z wysokimi obręczami. Znowu pech ale dalej się nie poddaliśmy. Wspólnymi siłami udało nam się wykręcić przedłużkę. To graniczyło z cudem. Następny problem wystapił przy pompowaniu. Moja pompka miała płytki uchwyt do maszynki. Całe szczęście Pawła pasowała. Po napompowaniu koło wygladało nieźle. No to teraz na rower i zjazd w dół. Oczywiście ze strachem na ramieniu. Byle tylko dojechać do pierwszego podjazdu. Na podjeździe bezpieczniej, bo prędkość jest niewielka. Udało się. Wracalismy tą samą drogą, więc nie będę zagłębiać się w szczegóły. W Rokytnicach postanowiliśmy rozejrzeć sie za czymś do picia. Przejeżdżając obok gospody, nagle głośne "trach!!!!!!!". Tego się obawialiśmy, przetarła się szytka w moim kole. No i lipa. Jednak dobry humor nas nie opuszczał. Wymyśliłem, że wytniemy z szytki krótki odcinek i upakujemy go pomiędzy dętką a nieszczęsną oponą Schwalbe. Tak też zrobiliśmy. Nie wyglądało to nawet tragicznie. W sumie to uzyskałem niezły wynik przejeżdżając na naszym wynalazku ponad 20 km. Później dopiero dotarło do mnie, że miałem dużo szczęścia, ponieważ chwilę wcześniej zjeżdżałem w dół z prędkością ponad 60km/h. Co by było gdyby...., lepiej nie myśleć.Oczywiście uzupełniliśmy nasze zapasy płynów. Uśmiechnięci i dumni z naszych dzisiejszych wynalazków ruszylismy dalej. I znowu to samo, powolny zjazd do najbliższego ostatniego podjazdu tego dnia. Udało się, z resztą nie było innej opcji :):):).
Podjazd do polany Jakuszyckiej minął bez nieprzyjemnych przygód. Nawet fajnie się jechało. Następnie tylko pozostał nam zjazd do Szklarskiej Poręby, gdzie mieliśmy spotkać się z naszymi rodzinami. Zjeżdżalimśy oczywiście powoli. Nie odmówiliśmy sobie też krótkiego popasu na przydrożnym parkingu. Oj, fajnie się byczyło, jedyne co nas niepokoiło to to, że trzeba wracać do domu i jutro znów do pracy. Nawet zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę z szytką, która uratowała naszą wyprawę.Pomimo tych wszystkich przygód z oponą, uważam wyjazd za bardzo udany. Odkryłem nową fajna górę. Przyjemność jazdy z przyjacielem - bezcenna. I jeszcze jedno: w trudnych momentach nie należy się załamywać. Trzeba na spokojnie pomyśleć, zawsze coś da się wykombinować. Nie ma beznadziejnych przypadków. No i fajnie jak można polegać na pomocy przyjaciela.




Dystans: 109,80 km
Przewyższenie: 2375m
Max. podjazd: 18%
Śr.temp. dnia: 28 st.C


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz