Mimo to zgodnie z planem około godziny dziesiątej zameldowałem się w Karpaczu. Samochód zostawiłem w dolnej części miasta. Krótki sen i lenistwo po wczorajszej balandze zmusiły mnie do małej zmiany planu wycieczki. Początkowo chciałem od razu zatakować Odrodzenie. Jednak wolałem się troszkę rozgrzać. Zjechałem do Podgórzyna i stamtąd ruszyłem do Karpacza Górnego. Tak jak przypuszczałem było ciężko, jednym słowem strasznie muliłem, ale to mi pozwoliło złapać odpowiedni oddech i rozgrzać mięśnie. Po dotarciu na szczyt - w tył na lewo i w dół do Podgórzyna. Jeszcze w miarę rześkie powietrze przewietrzyło mi mózg i mogłem zacząć właściwą zabawę. Jazdę pod Odrodzenie zacząłem od miejsca, gdzie zawsze odbywał się start do czasówki Cezarego Zamany (350 mnpm). Do parkingu znajdującego się u stóp właściwego podjazdu dojechałem przez Przesiekę czyli wybrałem trudniejszą wersję. Przez Borowice jest łatwiej. Słońce zaczęło już nieźle przygrzewać.
Na parkingu szybko w lewo, za chwilę w prawo i już przednie koło rozpoczęło mozolną wspinaczkę. Podczas pierwszych dwustu metrów pomyślałem sobie: "po co ja tu przyjechałem, cholera nie dam rady". W głowie kołatały się różne myśli. Coś mi podpowiadało żeby zejść z rowera. Z drugiej strony myślę sobie, że nie po to tu przyjechałem aby łazić z rowerem z buta. Dałem radę dwa razy to i teraz sobie poradzę. Napis na asfalcie 4400 bardzo dołuje. Jeżeli ktoś ma zamiar tam jechać, to niech wytrzyma pierwszy kilometr. Od napisu 3000 do 2000 jest lżej - "wypłaszcza się do ok.10% - 12%". Normalnie jest to masakryczne, ale po pierwszym przejechanym odcinku, gdzie stromizna dochodzi do ponad 20% to właśnie ten kilometr daje chwilę wytchnienia, gdzie można zrzucić łańcuch na mniejszą koronkę z tyłu, stanąć w korby i trochę dokręcić. W połowie drogi mamy więc najtrudniejszy kilometr szosy w Polsce - 15.7 %. Drugi podobnie trudny - 14.1% - jest na tej samej drodze, tuż przed przełęczą. Jeżeli dotrwa się do napisu 2000 to trzeba z głowy wyrzucić wszystkie złe myśli. W nogach jest już strzaszliwy pierwszy odcinek trasy a najgorsze dopiero mamy przed sobą. Jechałem chyba tylko siłą woli. Przepychałem korby stojąc prawie w miejscu. Na dodatek był jeszcze bardzo silny wiatr w twarz. Wydawało mi się, że momentami zatrzyma mnie w miejscu. Jeżeli ktoś chce doświadczyć ile kosztuje wysiłku i wytrwałości przejechanie stu metrów, to nie ma lepszego miejsca niż ten podjazd. Po minięciu napisu 1000 już się myśli się tylko o tym aby zejść z roweru. Wieczność trwa zanim zapoconym oczom ukaże się napis 500. Dotarcie do następnych napisów trwa jeszcze dłużej a pokazują się z większą częstotliwością co 100 metrów. Wreszcie pokazuje się dach schroniska Spindlerova Bouda. Jeszcze chwila, można stanąć w korby i wreszcie postawić stopy na ziemi koło schroniska PTTK "Odrodzenie" (1250 mnpm).
Pomimo, że nogi trzęsą się jak galareta to szczęście jest przeogromne. ZNOWU SIĘ UDAŁO!!!! Nie poddałem się i po raz trzeci pokonałem tą słynną przełęcz. Po krótkiej chwili na złapanie oddechu zjechałem siedem kilometrów w dół na czeską stronę do Spindlerowego Mlyna. Na dole trzasnąłem parę fotek i udałem się ponownie na Odrodzenie. Podjazd od strony Czeskiej jest zdecydowanie łatwiejszy. Po wspinacze od polskiej strony już te 10% wzniesienia nie robi wielkiego wrażenia. Słońce paliło w tym czasie niemiłosiernie. Całe szczęście w okolicy jest mnóstwo strumieni z zimną orzeźwiającą wodą, którą śmiało można napełnić bidon. Niespodziewanie szybko udało mi się ponownie podjachać na przełęcz.
Teraz czekało mnie najgorsze. Zjazd. Jeszcz nigdy nie udało mi się zjechać bez zatrzymywania się. Na góralu zapewne nie ma tragedii, ale na szosówce to dla mnie makabra. Chociaż to ma też dobre strony, bo można porobić trochę fotek. Uff, udało się. Na chwilę zatrzymałem się na parkingu aby rozprostować zesztywniałe mięśnie karku i palce u rąk. Następnie szybki zjazd do Podgórzyna. Aby wykonać plan został mi tylko podjazd pod Orlinek (798m npm). Podczas przejazdu z Podgórzyna do Miłkowa (438m npm) licznik wskazał temperaturę 38 st. Celsjusza. Masakra. Przejazd przez Karpacz w niedzielę po południu to koszmar. Zero przyjemności. Smród spalin i zapachy spalonego mięsa, frytek itp. przyprawiają o mdłości. Ale na legendarny Orlinek trzeba wjechać. To tak jakby być nad morzem i nie wykąpać się w nim. Jakoś dobrnąłem do ronda i po skręcie w lewo zacząłem podjazd na metę odbywającego się tu kiedyś wyścigu Tour de Pologne. Rzeczywiście, ostatnie sześćset metrów daje nieźle w kość (15%). Wreszcie jest meta. Tutaj kończy się moja niedzielna wycieczka do Karpacza. Jeszcze tylko zjad w dół do samochodu i można pakować rower. Może nie przejechałem wielkiej odległości, jednak stopień trudności tej trasy sprawił, że do domu wracałem bardzo zadowolony i usatysfakcjonowany. Ucieszyłem się, że w końcu udało mi się podjechać dwukrotnie na Odrodzenie jednego dnia. Tak od stony polskiej jak i czeskiej. W sumie przejechałem 84,5 km, max.osiągnięta wysokość to 1250m npm i przewyższanie jakie pokonałem tego dnia to 2130m. W drodze powrotnej jeszcze zajechałem do Sosnówki pod dom wypoczynkowy "Społem", gdzie ponad trzydzieści lat temu byliśmy z żoną na wczasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz