27 sierpnia 2005

Gorzowski Maraton Rowerowy

W dniach 26 - 28 sierpnia 2005 odbył się długo oczekiwany IV Gorzowski Maraton Rowerowy, który był zarazem ostatnim z cyklu Szosowych Maratonów Pucharu Polski w tym roku. Były do wyboru trzy dystanse: 71 km, 209 km, 418 km. Organizatorzy szykowali wielką "pompę", więc już w piątek wybrałem się do Gorzowa. Fajnie było znów spotkać paru starych znajomych. Wieczorem opowieściom z rowerowych tras nie było końca. Pogoda zapowiadała się ładna. Pierwszy raz w dwuletniej historii maratonów nie miało być deszczu.
W sobotę tryskając humorem i pełen optymizmu stanąłem na starcie. który nastąpił o 9:10 z pod Słowianki. Przygotowany byłem do dystansu 418 km. W grupie, w której startowałem byli starzy kompani z ubiegłych edycji PP: Jacek Śliwicki, Erwin Siodłak, Grzegorz Grabiec, Marek Pruss. W takim towarzystwie jechać jest czystą przyjemnością więc samopoczucie moje było doskonałe.Start mojej grupy nastąpił o godz. 9:10. Początkowo zgodnie z założeniami jechaliśmy spokojnie, tak aby się trochę rozgrzać. Zapowiadała się niezła zabawa. Gdy doszła nas mocna grupa kolarzy startujących za nami dołączyliśmy się do niech w celu zrobienia drobnej selekcji. Pojechaliśmy z nimi parę kilometrów i puściliśmy koło. Zgodnie z oczekiwaniami wyklarowała się solidna ekipa, z którą już można było przystąpić do właściwej jazdy. I tak się stało. Od tego momentu współpraca układała się doskonale. Jechało się wyśmienicie. Pomimo wysokiego tempa był czas na pogaduchy. Mijał kilometr za kilometrem. Mijały też punkty kontrole, które były super zorganizowane. Przed Strzelcami Krajeńskimi doszliśmy dwóch zawodników, których mieliśmy na celowniku od dłuższego czasu. Doszła nas też mocna grupa, która jechała dystans 209 km. Od niej odhaczyło się paru ludków. Z wielkim zadowoleniem powitałem Romka Zelema, który wykręcił niezłą średnią. Szczęście jednak trwało krótko. Z tych co dołączyli do nas nieźle pracował tylko Romek. Reszta jechała jakoś dziwnie. Od tego momentu wszystko zaczęło się psuć. Straciliśmy rytm, prysła doskonała zgodna jazda. Tak dojechaliśmy do Barlinka. Tam był punkt kontrolny i bufet. Po pobraniu napojów i pożywienia ruszyliśmy dalej. Trasą tą jechałem niedawno samochodem z Choszczna i wiedziałem, że nie przysporzy żadnych kłopotów. Droga szeroka i równiutka szybko doprowadzi do Gorzowa, skąd dalej na drugą pętlę z całkiem niezłym czasem. Niestety, w moim ( i nie tylko w moim ) przypadku nigdy to nie nastąpiło. Jazda i zachowanie na drodze niektórych zawodników doprowadziło do potężnego karambolu. Pech chciał, jechałem akurat w tylnej części peletonu składającego się z kilkunastu osób. Ktoś z przodu ( wiem kto ) zrobił " rybkę", ktoś liznął koło i się zakotłowało. Odruchowo, aby nie wpaść na leżących przede mną skręciłem w lewo - na pobocze. Na nieszczęście dla mnie był tam głęboki, zarośnięty pokrzywami rów. Zdecydowanie za głęboki. Usłyszałem trzask łamanej kości, było to obojczyk. I w tym momencie IV Gorzowski Maraton Rowerowy się dla mnie zakończył. Reszta grupy się pozbierała i pojechała dalej. Chociaż Jacek i Erwin nie brali udziału w karambolu zostali ze mną. Romek też chciał , ale nie było sensu aby tyle osób siedziało tam ze mną, więc pojechał dalej. Marek połamał klamkomanetkę, ale ogólnie był cały. Jacek zadzwonił po karetkę a Erwin i Marek się mną zaopiekowali. Czekaliśmy dość długo na karetkę, która zabrała mnie do Barlinka. Chłopaki zaopiekowali się rowerem ale niestety w związku z dużą stratą nie pojechali na drugą pętlę. Trafiłem do szpitalnej izby przyjęć, gdzie otoczono mnie doskonałą opieką. Lekarz dyżurny okazał się też zapalonym cyklistą, więc lepiej nie mogłem trafić. Zresztą cała dyżurująca wtedy ekipa okazała się bardzo ciepła i serdeczna. Za co im bardzo dziękuję. Stwierdzono złamanie obojczyka z przemieszczeniem. Spędziłem tam parę godzin. Gdy już mnie obgipsowano zadzwoniłem do Jacka, który zabrał mnie do Gorzowa. I w taki oto dziwny sposób dotarłem na metę. Tego samego wieczora postanowiłem razem z Romkiem wrócić do domu. Pomimo tak przykrych doświadczeń okazało się, że są ludzie na których można polegać i że nie liczą się tylko punkty i miejsce na mecie. Tym wszystkim, którzy mi pomagali serdecznie dziękuję. Strasznie też żałuję, że nie mogłem być na zakończeniu imprezy, którą tak fajnie zorganizował Jurek Złotowski ze swoimi ludźmi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz